środa, 26 września 2012

lalka dla Elizy

Jest taka fundacja, która prowadzi akcję uszyj lalkę dla Elizy. O co chodzi? Zobaczyłam w lokalnym programie telewizyjnym z Poznania, że jest 12-letnia dziewczynka, Eliza. Jest chora na nieuleczalną chorobę, która wyłącza po kolei funkcje życiowe. Dziewczynka musi przyjmować leki, które kosztują 12 tysięcy złoty miesięcznie, a NFZ nie dofinansowuje jej leczenia ... Zostawiam bez komentarza... Laleczki są na Allegro i cały dochód fundacja przekazuje rodzicom na leki  właśnie. Jakiś czas temu zgłosiłam swoją pomoc w szyciu laleczek, ale zawsze panie szyjące spotykają się w terminie, który mi nie pasuje. Teraz też tak było. Dwa tygodnie temu zadzwoniła pani z fundacji, że zaprasza mnie na sobotę. I znowu kicha. W czwartek, juro fujjjj ... mam podanie chemii, więc znowu nie mogę pojechać na wspólne szycie. Ale dostałam do domu materiał, wykroje i szyję korpusiki lalek, rączki i nóżki. Panie, które przyjdą, będą tylko wypychały gotowe lalki i szyły im ubranka... Odkurzyłam moją kochaną maszynę, 28-letniego Łucznika i szyję. Bardzo się cieszę, że mogę chociaż tak pomóc. Skoro i tak siedzę w domu, nie mam siły, żeby gdzieś latać, ale duszenie na pedał gazu w maszynie to przecież żaden wysiłek :))  A z moją maszyną to było tak, jak pewnie z wieloma rzeczami w Waszych domach. To był 84 rok, chodziłam w ciąży z córką i szłam na kontrolę do ginekologa. Po drodze miałam sklep AGD i jak zwykle stała tam kolejka. Tym razem rzucili maszyny do szycia, pralki i chyba jakieś miksery... My polowaliśmy na wirówkę do bielizny, ale jak były maszyny do szycia - walizkowe Łuczniki bez walizki - weszłam "co piąta" i kupiłam. To były takie śmieszne czasy, że pieniądze mieliśmy, a w sklepach pusto i na wszystko trzeba było polować, albo sobie wystać przez kilka dni i nocy ...  Miałam problem z transportem tego grata do domu. Pamiętam, że załatwiałam, żeby maszyna mogła zostać do czasu odbioru przez męża... No i dzięki temu, że miałam maszynę w domu, zaczęłam szyć. Wprawdzie nigdy nie doszłam do bluzki, czy spódnicy, ale wszystkie firany obszywam sama, szyłam dla dzieci pościele na małe kołderki, prując nasze ślubne zapasy, potrafię skrócić spodnie... I dzięki tym słusznie minionym czasom, teraz mogę pomóc fundacji w szyciu lalek dla Elizy :)) Ale fajnie mi się zamknął temacik. No, a jutro od rana szpital, dostanę znowu w żyłę, na koszt NFZ :)) i znowu poleżę sobie kilka dni w domku, aż paskudectwo przeleci przeze mnie i będę mogła znowu chwycić mojego lapka i napisać do Was.
Dziękuje za komentarze, pozdrawiam.

sobota, 22 września 2012

konisie

Zostałam dzisiaj zawieziona na zawody w skokach przez przeszkody, na koniach rzecz jasna. To było piękne przeżycie. Uwielbiam konie i jest coś w powiedzeniu, że najpiękniejsze na świecie są trzy rzeczy: kobieta w tańcu, łajba pod pełnymi żaglami i koń w galopie ... Wprawdzie nie galopowały, ale skakały pięknie. I nawet  jeźdźcom udawało się razem z koniem pokonać przeszkodę :) Pamiętam, jak byłam młoda i zwinna jeździłam na obozy jeździeckie. Za lekkie prace w stajni, można było pojeździć i nawet mieliśmy możliwość poćwiczyć pod czujnym okiem masztalerza. Pamiętam jego okrzyki: "Hanka, lodówa do przodu", co oznaczało, że mam się wyprostować :) No i słynne na cały obóz "Hanka, skacze się z koniem" bo często zdarzało mi się, że przed przeszkodą panikowałam i ściągałam konia, który robił nagły stop. Efekt był taki, że najpierw nad przeszkodą leciałam ja, a potem konik, radosny i swobodny. I skubany minę miał taką jakby chciał powiedzieć "dziękuję, bez ciebie jest mi lżej" ... :) A dzisiaj widziałam całkiem przystojnych młodych ludzi, w białych bryczesach i twarzowych toczkach na głowie, skaczących z uśmiechem i jadących z taką swobodą. I tylko jeden jeździec mi się nie podobał. Kiedy koń odmówił skoku przez rów, zaczął go okładać bacikiem ... Może to jest wychowawcze, ale wrażenie na mnie zrobiło nieciekawe... W każdym razie spędziłam przemiłe kilka godzin na świeżym powietrzu, pospacerowałyśmy z psinką, przywitałam się w stajni z konikami i zjadłam przepyszną pomidorówkę w barze, z makaronem. W drodze powrotnej zasnęłam w samochodzie jak dziecko zmęczone zabawą na powietrzu :)) Tak spędziłam ostatni dzień lata ...
Dziękuję za odwiedziny u mnie i miłe wpisy.

piątek, 21 września 2012

urodzinki synka :)

Dzisiaj właśnie są urodzinki mojego synka ... dwudzieste siódme :)) Za dwa tygodnie kolejne urodziny obchodzi moja córka.  Nie wiem kiedy oni tak wyrośli, to nie jest w porządku. To za szybko. Tak niedawno zawoziłam ich do przedszkola, potem przez chwilę chodziłam na wywiadówki i co? Zaraz oni będą kogoś wozili do przedszkola, kogoś kto do mnie powie babciu  ... O kurcze ... A przecież sama niedawno zdawałam maturę ... Jak to możliwe, żebym miała takie dorosłe dzieci? A dzisiaj mój syn przyjął mnie we własnym mieszkaniu, podał na kolację rewelacyjną lazanię. Razem z jego znajomymi siedziałam przy stole i słuchałam wspomnień z wakacji, kawałów i zaśmiewałam się z ich wygłupów. A na pożegnanie mój kochany synek powiedział mi "Dziękuję mamo, że mnie urodziłaś, dzisiaj to właściwie jest Twoje święto" Ładnie, prawda?  Łezka mi się zakręciła ...

wtorek, 18 września 2012

rekord życiowy

No i tak jak mówiłam, dzisiaj Was zaskoczę :) Pobiłam rekord życiowy w tempie robienia serwetki. Tę, którą skończyłam w niedzielę zaczęłam robić w lutym 2011 roku. Nie będę się dołować i przeliczać ile centymetrów dziennie średnio robiłam ... bo może mi wyjść na ten przykład, że mam średnią trzy słupki na dobę :)) No dobra oto ona


na razie zajączek ... proszę się nie śmiać. Jak zaczynałam robić to był luty i miała być na Wielkanoc :))






I żeby nie było, zajączek siedzi sobie na łączce z wiosennych kwiatków...





I cała serweta. Ma 80cm x 80cm, robiłam z nici Filo di Scozia, ma jeszcze dopisane 8/3 (nie mam pojęcia co to oznacza), szydełko nr 4, takie z białą plastikową rączką. Najbardziej takie lubię, bo ręka mniej mi cierpnie jak mam grubszą rączkę :) I co zaskoczyłam Was czytacze kochani ? Taki był mój zamiar :))
Byłam dzisiaj na badaniu tomografem komputerowym płucek i nawet udało mi się dotrwać do końca badania. Nie udusiłam się podczas zatrzymywania oddechu :)) Dobry dzień miałam ...


niedziela, 16 września 2012

deser śliwkowy

Właściwie powinnam napisać, że jest to znikający deser śliwkowy :) Kiedy jest sezon na śliwki nawet ja, pochemijny niejadek zaczynam przełykać ślinkę. Od zawsze uwielbiam żółtą renklodę, której sok cieknie po brodzie, i może być czerwona, byle by miała ten słodki, pachnący sok... Ale się rozmarzyłam :)Wczoraj upiekłam deser, który przygotowuje się 15 minut, a piecze około pół godziny, z węgierek. Znika w kwadrans :) Pamiętam z dzieciństwa, że z ciasta drożdżowego najbardziej lubiłam owoce i słodziutką kruszonkę. Zawsze zjadałam górę, a potem sama nie wiedziałam co zrobić z resztą drożdżówy... Jakiś czas temu wyczytałam na forum Amazonek przepis, który jest właśnie tylko tą najwyższą warstwą, czyli owoce i kruszonka. Jest pyszny. Zamiast śliwek mogą być jabłka, brzoskwinie, gruszki (ta wersja dla mnie jest przepyszna, ma taki delikatny smak i aromacik, pycha) i inne owoce, które akurat macie. A oto przepis i opis:
  •  śliwki 
  • 1 szklanka cukru
  • 1 szklanka mąki
  • 1/2 kostki miękkiego masła - robiłam z Kasią i też jest ok. i mniej tłuste
 Połówki śliwek, czy inne owoce układamy w naczyniu żaroodpornym lub w blaszce do tarty, lub w każdej innej. Śliwki układamy skórą do dołu, czyli dziurką po pestce do góry. Ma być dużo owoców. Ja układam "dachówkowo". Nie trzeba natłuszczać naczynia. Robimy kruszonkę. Wszystkie składniki wkładamy do miski i rękami szybko wyrabiamy kruszonkę. Gotową wysypujemy na owoce i wkładamy deser do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni na około pół godziny. Tym razem musiałam podkręcić do 200 na ostatni kwadrans, bo coś soczek nie chciał wyciekać. Trzeba zaglądać. Kruszonka na wierzchu musi być rumiano-złota, a sok z owoców na brzegach pięknie się karmelizuje ... No i ten zapach... mniam. No to zobaczcie jak wygląda ostatni kawałeczek znikającego deseru






Niestety, jak sobie przypomniałam, że mam zrobić sesję zdjęciową, już prawie nie było co fotografować...
W temacie szydełkowania, cały czas działam i mam zamiar Was kochani czytacze zaskoczyć już niedługo. Mam jeszcze prawie dwa tygodnie do następnej wizyty na oddziale chemioterapii... fujjj ... więc nadganiam zaległości :))

wtorek, 11 września 2012

brawo paraolimpijczycy ...

Brawo paraolimpijczycy !!!  Jestem dumna z naszych zawodników. I dzisiaj nie tylko ja jestem dumna. W telewizji wszyscy pokazują naszych niepełnosprawnych, podają kto, w jakiej dyscyplinie i jaki medal zdobył. Dzisiaj nawet Pan Prezydent dziękuje, Pan Premier jest dumny ... Dzisiaj. A może się ktoś ze mną założy ile dni będzie trwało to zainteresowanie? I czy ktoś wie ile pieniędzy przeznaczane jest co miesiąc na sport niepełnosprawnych? Oglądając różne programy w tv, mam akurat czas ... widziałam próby pokazania ile wysiłku wkładają sami zawodnicy i ich rodziny. I tu mam na myśli zarówno treningi, o wiele trudniejsze dla nich niż dla innych zawodników, jak i pomoc finansową rodzin. Tak rodzin. Bo na sport niepełnosprawnych nie ma pieniędzy. I za tymi pięknymi podziękowaniami i miłymi słowami nie pójdą konkretne sumy. Pracowałam wiele lat w szkołach specjalnych i przygotowywałam moich uczniów do olimpiady naszej, regionalnej. Czy ktoś wie, że co roku odbywają się zawody, w których biorą udział dzieciaki niepełnosprawne, umysłowo też. Pamiętam jak od września do kwietnia uczyłam chłopca na wózku rzucić piłką, żeby mógł dołączyć do drużyny bocci. Kto nie wie co to jest, proszę wyguglać :) Pamiętam jego trud i radość, gdy na sali gimnastycznej udało mu się pokonać przykurcz rąk i wypuścić piłkę. Pamiętam dziewczynkę, która kilka miesięcy uczyła się czołgać. I nie zapomnę jej uśmiechu i okrzyku radości, gdy na zawodach przeczołgała się przez materac. Powie ktoś, no cóż, taka zabawa w sport. Nie, nie i jeszcze raz nie ! To była olimpiada. To było wciągnięcie flagi, przysięga zawodników, że będą walczyć fair play i na zakończenie rozdanie medali. I zdjęcia pamiątkowe i pożegnanie: "Do zobaczenia za rok". Niestety nie wszyscy wracali, nie było ich już, albo ich stan tak się pogorszył, że nie byli w stanie przyjechać... I nikt im nie dziękował, nikt nie gratulował. Tylko rodziny i my, nauczyciele. I po powrocie do szkoły nadal graliśmy w boccię w świetlicy i "grałam w piłkę" z uczniami. Po co? Bo mi za to płacili? Nie, nie za to. Kto nie widział uśmiechu i radości z każdego małego osiągnięcia dziecka z porażeniem mózgowym nie zrozumie dumy i radości paraolimpijczyków. Może trochę za ostro się wyrażam, ale czasami to mnie taki wkurw brał jak chcieliśmy coś zorganizować naszym dzieciakom i nie było na nic kasy... Pamiętam szukanie sponsorów, proszenie o głupi batonik i soczek, żeby dziecko mogło się napić w przerwie zabawy. A jednak jeździliśmy, spotykaliśmy się z innymi szkołami, braliśmy udział w konkursach piosenki, rajdach... I cały czas myślę sobie, że z takich właśnie dzieciaków potem wyrastają zawodnicy na paraolimpiadę. Może nie wszyscy, ale ci co trochę myślą wiedzą, że trzeba podnieść poziom lekcji WF w szkołach masowych, żeby odbudować sport w Polsce w ogóle. I nie będę chyba odkrywcą wielkiej niewiadomej gdy powiem, że za tym muszą iść pieniądze. I to kasa na sprzęt sportowy, sale gimnastyczne i sprzęt rehabilitacyjny, ale także na obozy i treningi dla uzdolnionych. No i to jest mój kamyczek do ogródka "Brawo paraolimpijczycy".

poniedziałek, 10 września 2012

jestem, chociaż trochę mniej ...

Jestem, chociaż trochę mniej piszę, ale dzielnie szydełkuję. Wykańczam serwetki okrągłe i zaraz zabieram się za serwetkę z małych elementów, którą rozpoczęłam w szpitalu. Miałam kiepskie kilka dni, bo moja doktorka w zeszły czwartek poleciała do ordynatorki na konsultacje i obie skomponowały taki chemiczny zestawik, że kładzie pod kocyk ... na szczęście tylko na dwa dni. Dzisiaj już jestem pacjentka chodząca. Nawet w warzywniaczku moim byłam po włoszczyznę, bo miałam ochotę na zupkę. To dla mnie coś nowego, bo apetyt to chyba zostawiłam gdzieś w szpitalu, więc poszłam dzielnie po te warzywka, żeby ugotować zupę i nawet zjadłam pół talerza. Biję sobie brawo za ten wyczyn. No i rodzinka moja kochana zafundowała mi takie napoje odżywcze, które kupuje się w aptece. Chyba nie mogę podać nazwy, ale pewnie wiecie co to :)) No i okazało się, że wysyłkowo jest taniej, ale w hurtowni sobie jedno opakowanie ktoś odstawił, zamówiłam 20, a dostałam 19 ... No cóż, mam nadzieję, że chociaż dostał go ktoś, kto też potrzebuje takiej odżywki.  No i tak mi mijają te dni w domku. Trochę oglądam telewizję, ale znam już na pamięć wszystkie odcinki Rancza i Ojca Mateusza :)) Jeśli mogę staram się trochę pokręcić po domu, wyjść z psem chociaż na chwilkę ... A w szafie leży wełna na sweter mojej psiapsióły. Pojechała sobie za ocean, wróci w Boże Narodzenie i chcę dać jej gotowy na powitanie. Bardzo się cieszę na tę robotę, bo to jest kilka grubych nitek i bardzo grube druty, pójdzie ekspresowo :)